— Ha, ha, ha, — zmiarkował pan Jurkowski. — Że niby pan łysieje? Ha, ha, ha. Ale komik z pana zawołany! Więc co to ja mówiłem. Aha. Do żeniaczki nie przychodziło. Bo i prawdę panu powiedzieć, tutejsza okolica nieurodzajna na panny. A co były, to już powychodziły zamąż. Człowiek przyjdzie do tego sąsiada, do innego — każdy żonaty. U każdego po domu kobieta chodzi, dzieciaki...
— Na kamieniu urodzone — odpowiedział Jemioł.
— Na kamieniu urodzone — powtórzył z rozpędu pan Jurkowski i połapawszy się w niewinnym podstępie towarzysza znowu wybuchnął śmiechem. — Ale z pana to wyszczekany warszawiak. Niech pana nie znam, kochany panie!... A pan nigdy nie był żonaty?
— Nigdy — potrząsnął głową Jemioł.
— I nigdy pana nie ciągnęło do żeniaczki?
— Owszem. Raz ciągnęło mnie dwóch facetów, żebym się ożenił z ich siostrą.
Pan Jurkowski porozumiewawczo przymrużył lewe oko:
— Tak się pan zagalopował?
— Jeżeli to można nazwać galopem, dobrodziejku.
Tak sobie gawędzili niemal do zmroku, kiedy gość zaczął się zbierać do odjazdu. Ponieważ niezdecydowanie chrząkał, zwlekał i rozglądał się, Jemioł podpowiedział:
— A może chciał się pan pożegnać z panną Łucją?
— O, właśnie, właśnie. Jeżeli dość dobrze się czuje i jeszcze nie śpi.
Łucja nie spała, lecz pożegnała się z panem Jurkowskim przez drzwi, a po jego odjeździe powiedziała Jemiołowi:
— Jaki to miły człowiek. Tyle w nim bezpośredniości i tej ujmującej prostoty, którą daje szczere i dobre serce.
— Prawda — podstępnie przyznał Jemioł. — A przy tym uroda. Bary Herkulesa, bicepsy Tytana, kark żubra, fantazja Kmicica! Hej, hej! Biedny mój przyjacielu!
Łucja zdziwiła się:
— O kim pan mówi?
— O moim przyjacielu. O Wilczurze. Nieszczęsny leczy się tam w Wilnie i ani się domyśla, że niewiasta płocha tu zapomniała o nim.
Łucja zlekka zaczerwieniła się i zaśmiała się:
— Co też pan za głupstwa opowiada.
— O biada, ci biada, cny mężu — jękliwym głosem zawodził Jemioł. — Zaprawdę powiadam ci, bezpieczniejszy byłeś wówczas, gdy cała kupa zalotników dybała na serce twej wybranki, niż teraz, gdy jest tylko jeden! Jeden, ale jaki. Postura Zawiszy Czarnego, wąsik, psiakrew, Leszka Białego, no i w ogóle. Jedzie teraz sobie do swego Kowalewa, rumaki batogiem podcina, pogwizdując z zadowolenia, a w trop za nim biegną myśli i westchnienia pewnej uroczej Dulcinei. Pędź rycerzu
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/049
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.