Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bumerang zatrzepotała w powietrzu i upadła mu pod same nogi. Podniósł ją i podarł na drobne kawałki.
— Więc to tak!... Tak, droga pani. A no zobaczymy.
Wziął kapelusz i szybko zbiegł ze schodów. W pobliżu nie było taksówki. Gdy ją wreszcie znalazł, ochłonął już o tyle, że zamiast do Frascati, kazał jechać do lecznicy. Nie spodziewano się go tu, a ponieważ nikogo z wyższego personelu nie było, przyłapał dwie pielęgniarki w swoim gabinecie, popijające kawę i zajadające ciastka w towarzystwie jakiegoś obcego pana. Miał w sobie tyle gniewu i chęci zemsty, że brutalnie powiedział:
— Jakim prawem pan tu wszedł? Kto pan jest? I co za libacje w moim gabinecie?
Zażenowany młodzieniec zerwał się na równe nogi i z przerażeniem spoglądał na swoje towarzyszki, jakby od nich czekając ratunku. Te jednak milczały jak zaklęte.
— Czy panie nie wiedzą — coraz ostrzejszym tonem prawie krzyczał Kolski, — że to jest niedopuszczalne? Że w lecznicy czegoś podobnego nie będę tolerował. To jest wykroczenie przeciw dyscyplinie, które nie ujdzie paniom płazem! Lecznica nie jest miejscem dla wyprawiania orgij. To nie jest knajpa. Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego.
— My bardzo przepraszamy, panie doktorze. — odezwała się jedna z pielęgniarek, z trudem opanowując drżenie głosu.
— Nie ma tu miejsca na żadne przeprosiny. Proszę opuścić mój gabinet. Natychmiast.
Wychodzili tak śpiesznie, że aż stłoczyli się w drzwiach. Kolski usiadł przy biurku i nacisnął dzwonek. Na progu stanął sanitariusz.
— Cóż to do diabła za porządki — krzyknął Kolski. — Kto jest dzisiaj dyżurnym lekarzem?
— Pan doktor Przemianowski.
— Proszę do mnie poprosić pana doktora.
Po minucie Przemianowski wystraszony zjawił się w gabinecie Kolskiego. Wieść o przyłapaniu Budzyńskiej i Kołpikówny wraz z ich gościem przez doktora Kolskiego rozeszła się już snać, gdyż Przemianowski z miejsca sam zaczął się tłumaczyć:
— Doprawdy o niczym nie wiedziałem, panie dyrektorze...
Kolskiego, odkąd pełnił funkcje docenta Rancewicza, nazywano dyrektorem. Zazwyczaj sprawiało mu to przyjemność, choć oficjalnie nie miał tego tytułu. Teraz jednak powiedział surowo:
— Nie jestem żadnym dyrektorem. Powinien pan o tym wiedzieć, panie kolego. Ale niestety, pan tak mało interesuje się tym, co się w lecznicy dzieje, że podczas pańskich dyżurów możliwy jest podobny skandal, by w moim gabinecie pielęgniarki urządzały sobie libacje z jakimiś bubkami sprowadzo-