Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzeba pani wiedzieć, że jestem zupełnie zrujnowany. Ten dom, w którym teraz jesteśmy, też już nie jest moją własnością. Łaskawie zostawiono mnie tu na dożywociu...
Uśmiechnął się ze smutkiem:
— Na dożywociu w nadziei, że to niedługo już potrwa.
— Absolutnie nie zgadzam się z panem — energicznie zaprotestowała Łucja. — Pozostaje przecież panu, dopóki pan nie wyzbędzie się tej zrozumiałej zresztą drażliwości na punkcie stykania się z nimi, tak olbrzymia dziedzina pracy, jak działalność naukowa. Wykłady uniwersyteckie, klinika, piśmiennictwo...
Wilczur zamyślił się:
— Nie, to nie leży w moim temperamencie. Mogę pisać tylko wtedy, gdy pisanie wypełnia mi wolne chwile od pracy aktywnej; co zaś do wykładów... Droga pani i stamtąd mnie wygryzą. Nie, nic mi nie zostało, Ot, zamknąć się w domu i czekać na śmierć. Przyjdzie zresztą ona szybko. Tak już w przyrodzie to jest urządzone, że to co niepotrzebne samo się likwiduje. A ja czuję, że jestem niepotrzebny.
— Otóż właśnie o to mi chodzi, panie profesorze. O to mi chodzi, że pan się czuje niepotrzebny. Chcę pana przekonać, że to jest tylko chwilowy nastrój, który wkrótce minie. Chcę pana przekonać, że w niczym nie osłabła pańska żywotność, że nie umniejszył się wcale pański geniusz, ani energia. To chwilowa depresja.
— Nie wierzę w to.
— Więc przekonam pana.
— W jakiż sposób?
— Ma pan zaczętą tę swoją wielką pracę o nowotworach...
— Nie tyle zaczętą, co zarzuconą. Od roku już do niej nie zaglądałem. Brak mi wielu materiałów. Trzeba byłoby je zbierać, wyszukiwać, segregować, a przyznam się pani, że nie odczuwam do tego najmniejszej ochoty.
— Więc będę panu pomagała. Ja się tym zajmę.
— To byłoby poświęcenie z pani strony. Wie pani dobrze, panno Łucjo, że takiej ofiary przyjąć nie mogę.
— Ależ to żadna ofiara. Wydzieli mi pan za to część honorarium autorskiego. Albo na przykład umieści pan przy swoim nazwisku moje. „Przy współpracy dr Łucji Kańskiej”. Ten zaszczyt — to nie byle co.
Po długich naleganiach Łucji Wilczur, acz niechętnie, zdecydował się wreszcie i już nazajutrz rozpoczęli pracę. Przychodziła zwykle w godzinach poobiednich. Razem porządkowali rękopis, notowali braki, wykreślali z czasopism fachowych szczegóły bibliograficzne. Przed wieczorem gawędzili przy kawie, po czym Łucja żegnała profesora, by następnego dnia zjawić się z plikiem notatek czy książek, wybranych z biblioteki.