Strona:Powieści z 1001 nocy dla dzieci.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brał on Sindbada ze sobą zwykle na polowania. Odbywało się to tak, kazał mu siadać na drzewie i czekać, aż słonie będą przychodzić do jeziora pić wodę, a potem z łuku zastrzelić jednego. Sindbad tak też i zrobił. Pierwszy raz udało mu się bardzo prędko zabić słonia. Na drugi dzień, gdy siedział na drzewie, podleciało kilkanaście słoni i zamiast przelatywać, to one stanęły wszystkie pod jego drzewem i wyciągały trąby w górę. W końcu jeden z nich wyrwał trąbą drzewo i Sindbad zleciał na ziemię. Już był przekonany, że ostatnia jego godzina wybiła, tymczasem słoń jeden uchwycił go trąbą w pół i zarzucił sobie na grzbiet.
Potem całe stado poleciało, a słoń z Sindbadem na czele. Wreszcie przylecieli na mały pagórek, na którym leżały stare kości słoniowe. Ach jakież to mądre zwierzęta, pomyślał Sindbad, to on mnie umyślnie tu przyciągnął, żeby nam pokazać, gdzie są kości ich nieżywych braci, abyśmy już mieli dosyć kości i by nie zabijać nowych słoni. I rzeczywiście słoń nic Sindbadowi nie zrobiwszy, zrzucił go na tym pagórku na ziemię i całe stado poleciało dalej.
Pan Sindbada ogromnie ucieszył się, gdyż tym sposobem miał odrazu zapewnioną bez żadnych kosztów i niebezpiczeństw ogromną ilość kości słoniowej i stał się odrazu bogaczem. W nagrodę uwolnił Sindbada i obdarował go dużą ilością kości słoniowej.
Sindbad z tem wszystkiem wsiadł na okręt i powrócił do Bagdadu, gdzie odtąd już żył spokojnie i szczęśliwie wśród olbrzymich bogactw, jakie w czasie swych podróży i przgód nagromadził.