Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wróć do mnie, wróć! Tu łez twych i boleści
Ucichnie wir na wiéczność ukojony“

Zamilkło słońce i, zda się, że drżało,
Bo drżała jego promienna korona:
Jego kochanka marmurowe ciało
Pyropów lotne ściskały ramiona.
I popieliły białość tych marmurów,
Jeszcze niépewne mocy swéj, nieśmiałe,
Aż w końcu, nakształt purpurowych sznurów,
Silnie oplotły jego ręce białe.
Ludzie tonęli w szkarłatach. Płomienie
Zarubiniły trawę aksamitną
I ogień wlały na okół w zielenie,
Aż orchideje purpurowo kwitną.
I wszystkie krople rosy kwiatów w zgrozie
Przed tym pożarém uciekły pogrzebnym,
By się przytulić na obłoku wozie,
Od łez ich łzawym, od ich srébra — srébrnym.
Obłok ten płynął z oddali. Był cichy
I mówił smutny, niby duch rozpaczy,
Co wszystkich ciérpień wychylił kielichy,
Aż oto klęskę najwyższą zobaczy:

„Więc mi już nigdy w wędrówce siérocéj
Gwiazda nadziei nie zalśni promienna,
Że w moich trudów bezpłodnych niemocy
Jutrznia nadejdzie wiosenna!
Jedyny duchu, coś za burzy rykiem
Dostrzegał zdala jutrznię na lazurze,
Ty, coś wesela mego był sternikiem
I czucie budził w naturze!
Ty, coś jak ja był synem fali srébrnéj,