Przejdź do zawartości

Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Woniami pełny pachniał stos pinioli..
Byron podłożył pod stos piérwszą głownię.
Głownia zadrżała. Drugą głownię składa
I we łzach słabe załamuje dłonie
Marya... A za nią żałobna gromada
Co stała wokół... Chwila — stos zapłonie.

Błękitno-złoty piérwszy ognik drobny
Nieśmiało zębem w gałęzie uderza,
Lecz pełzającéj gadzinie podobny,
Ku swéj ofierze wolno, chytrze zmierza.
To się jaskrawszy zda, to znown bledszy,
To pnrpurowo zalśni, to błękitnie,
To skoczy naprzód; to, stos w krąg obszedłszy,
Cofnie się — spadnie — i znów gałęź chwytnie.
I złoty płomień drga coraz gorętszy
I już nie puści téj karmi łakoméj
I coraz silniéj wnika do jéj wnętrzy
Najgorętszemi swych iskier atomy.
I piérwszą gałęź w cytrynowe wstęgi
Nierozerwalnie obmotał. Powoli
Wiąże ją z drugą. Potém w trzeciéj kręgi
Szedł. Jako dżuma szedł przez stos pinioli.
Ogniem czerwone gałęzi jéj trupy,
Zatrnte sinym gazów węgla jadém,
Płomienistemi przygniecione słupy,
Drgały śmiertelne pod żarem i czadem.
Płomień wciąż szérszy krąg naokół żarzy,
Tchnąc w piersi ognie gorączkowych dreszczy
I śród pinioli czerwonych cmentarzy
Pali, i dymi, i syczy i trzeszczy.
Drga, tańczy, w węzły jak żmija się zwija —