Przejdź do zawartości

Strona:Pogrzeb Shelleya.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cisza na niebie. Italskie błękity
Popołudniowém słońcem się promienią;
W oddali czarne Apeninów szczyty
Cieniem zawisły nad gajów zielenią.
Ciepły, zachodni wietrzyk cicho tańczy,
Ująwszy w parę powiewne etery
Złotego puchu wonnej pomarańczy:
Zda się, że słychać pocałunków szmery.
Cisza na morzu. W przezroczu śródziemném.
Barwne meduzy, stado kwiatów żywych,
Drżące mkną w słodkim uścisku wzajemnym
Rozkołysane szmerem fal pieściwych.
W porcie różowych korali nasypów,
Obrosłych gęstem błoniem alg w około
Rzeczpospolita zasiadła polipów,
Po długich łowach ucztuje wesoło.
Zda się, że wszystkie żywioły, od złotej
W promieniach słońca kąpieli bezczynne,
Pieścić się poszły pod kwiatów namioty
I z czar ich sączyć rosy miodopłynne.

Ale ta cisza jest-to lilia biała,
Co na mogile kwitnie. Te przędziwa