Strona:Poezye T. 3.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starość, co pierwsza nad dzieckiem w kolebce
Staje i krokiem się odeń nie ruszy
I jak śmierć za niem bezustannie chodzi — —
Wybrańcy bogów umierają młodzi.

»Verweile doch!...« Daremnie... Przeszła chwila,
Przeszła i więcej nigdy nie powróci,
Nigdy już więcej... Czuł, że się pochyla
W nim coś ku ziemi, zasępia i smuci.
Czar znikł, jak lotnych obłoków flotylla,
Gdy je po morzu w nicość wiatr rozrzuci.
Zrozumiał, że w tej chwili do zenitu
Doszło u niego uczucie dosytu.

Zrozumiał, że już więcej tu na ziemi
Wydobyć nic już nie zdoła z użycia,
Zanim go starość z szczękami trupiemi
Chwyci, z ciemnego wypełzła ukrycia.
Tu, nad wodami siedząc błękitnemi,
Swą najpiękniejszą miał godzinę życia,
Pośród natury, jak cud, przy kobiecie,
Jak wybujałe w słońcu polne kwiecie...

I wolnym ruchem wyjął z kamizelki
Papierek, w którym nosił cyankali:
Spojrzał — — na ręku miał zwitek niewielki — —
Wzdrygnął się — — po tem już nic nie ocali —