Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/721

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W swych sideł obręcze
Chce nas zapędzie moc nieprzyjacielska,
Niby pierzchliwe gromady zajęcze,
Marnym spoczynkiem zdrzemane wśród zielska!

Męże, wydarci z skazitelnej pleśni,
Czyście niegodni za swe wielkie dzieła,
By wasza chwała, w dźwięku chwalczych pieśni,
Stąd aż pod wasze Niebiosa płynęła?
Co z wami żądzą i myślą żył wspólną,
Zamojski dla was najwięcej ma cześci;
Bo gdy mu żywych widzieć was nie wolno,
Obrazy wasze ubóstwia i pieści.
A moc waszego oblicza, imienia,
W pierś Zamojskiego iskrą bije zdala;
On, patrząc na was, duszę rozpłomienia
I sławną żądzą znowu się zapala.
Niby ów rumak, co na wojnie dumny
Zbratał swe ucho z ostrej trąby zgrzytem
I przywykł lecieć w przeciwne kolumny,
Rwać wkoło zębem i tłoczyć kopytem;
A potem w stajni, w ciżbie towarzyszy,
Stojąc bezczynnie, bez siodła, czapraku,
Niespodziewanie za ścianą posłyszy
Starą znajomość: trąbkę do ataku,
Drgnie całym sobą i ucho natęża,
Bije podkową po twardej podłodze,
Rży i z uwięzi wyrywa się srodze,
I chce już lecieć, gdzie brzęki oręża.
O! zerwie trenzlę, przeskoczy zaporę,
I w środek pyłu walczących pobieży!...

Lecz gdzież jesteśmy? czyż w godową porę
Marsowe rzeczy śpiewać przynależy?
Już stół nakryty, — na potem te pieśnie!
Złoci się wino, radość sprzyja licom,
I młódź się ciśnie, by tam zasiąść wcześnie,