Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A pogarbione w kształty tak potworne,
Jak myśl człowieka, kiedy się rozmarzy.
A nad ich głową, w rozigranym biegu
Białe obłoki ciągną się uroczo,
Z tajemniczego powstawszy noclegu,
W długich się kłębach ku wschodowi toczą,
Na sinem niebie jakby biała ściana,
Jakby wędrownych ptasząt karawana.
Dalej widziałem przez zasłony mgliste
Gór kaukaskich osiwiałe czoło.
Tam wpajam oczy... i czuję zaiste,
Że sercu jakoś lekko i wesoło!...
Głos tajemniczy wciąż mi przypomina,
Że to znajoma... znajoma kraina,
Że ja tam żyłem w ominionej dobie.
Jak senne widmo, jako mglista baśnia,
Przeszłość się żywiej a żywiej wyjaśnia...
I tak począłem przypominać sobie.

VII.

I przypomniałem mego ojca chatę,
Rodzinny auł, rozrzucony w jarze.
Zdaje się, słyszę: wąwozy garbate
Zawrzały życiem w wieczornym rozgwarze;
W wiosce gromada psów znajomych szczeka,
Tabun powraca i tętni z daleka,
A pasterz stado do pośpiechu nagli.
Zdaje się, widzę naszej chaty wnijście.
Kędy na dworze staruszkowie smagli
W noc księżycową gwarzą uroczyście;
Czytać odwagę na zgrzybiałem licu,
Pochwy kindżałów błyszczą przy księżycu,
Wszystko to, wszystko, jakby senne dziwy,
Snuje się w mojej wyobraźni świeżej...
I widzę ojca, bohater, jak żywy,
Zbliża się do mnie w bojowej odzieży;