Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cerkiewne ściany, i wysokie wieże,
I szkielet bramy, co w gruz się obala.
Lecz pod sklepieniem cerkiewnej zaciszy
Pieśni na jutrznię już nikt nie posłyszy,
Już dym kadzidła wśród Pańskiej ofiary
Nie bucha wonnym kłębem z trybularzy;
Jeno pustelnik, dziad siwy i stary,
W pustem zwalisku pozostał na straży.
Starzec już dawno zapomnian od świata,
Śmierć zapomniała wziąć go do mogiły;
A ów z nagrobków staroświeckie pyły
I mech odwieczny otrząsa i zmiata.
A na grobowcach przedstawia się oku
Pamięć i napis chwały o minionej:
Że jakiś mocarz, któregoś tam roku,
Znużon ciężarem swej pańskiej korony,
Oddał ją Rusi...

A Bóg od tej chwili
Błogosławieństwa na Gruzińców spuszcza,
W cieniu rozkosznych ogrodów odżyli,
Nie straszna dla nich nieprzyjaciół tłuszcza,
Bo żyją pewni, że ich zabezpieczy
Niezłomna ściana przyjacielskich mieczy.

II.

Tędy na Tyflis jednego coś razu
Jechał wódz ruski od gór Kaukazu,
Z nim było dziecię zabrane w niewolę.
W długiej podróży zasłabło pacholę.
Chłopczyna mały i wątłej natury
Liczył sześć latek, gdy zapadł w niezdrowie.
A był lękliwy, jako sarna z góry,
Cienki i giętki, jak wodne sitowie.
Lecz w piersiach dziecka w bolesnej chorobie
Duch jego ojców rozwinął się pięknie:
Nie budził skargą litości ku sobie,