Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/610

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

 
Czyż ja dla spokojności to życie poświęcę?
Mam gnuśnieć w dzikim lesie, opuściwszy ręce?
To byłaby niewdzięczność — niewdzięczność obrzydła
Względem sztuki, co wzięła pod swoje mię skrzydła;
Względem braci, z którymi zjadłem beczkę soli
I przeżyłem lat tyle doli i niedoli;
Względem mistrzów, com niegdyś przedstawiał ich dzieła,
I względem publiczności, co mi przyklasnęła!
Nie! nigdy! Skonam raczej.

(Chce spiesznie odchodzić).
(Waha się).

Dobrze się zastanów!
A więc idziesz, szaleńcze, w ten tabor Cyganów,
Co się nazwał świątynią, u której ołtarzy
Już święty ogień sztuki dawno się nie żarzy?
Idziesz do towarzyszów, co zimni, nieczuli,
Nieraz cię intrygami i waśnią zatruli ?
Idziesz do publiczności na jej niewolnika,
Co cię dzisiaj przywoła, a jutro wysyka,
Co, staremi przesądy napojona z wieka,
Przyklaśnie aktorowi, lecz wzgardzi w nim człeka?...
Nie! nigdy! skonam raczej w tym odludnym borze.

GŁOS DZIECINNY Z CHATY.

Ojciec z miasta powrócił!

(Słychać z daleka bicie zegara).

ROŚCISŁAW (zrywa się).

Siódma! czy być może!
I w teatrze już grają — nieznośni partacze!
Otella w pierwszym akcie już dziś nie zobaczę.
Pośpieszmy!... prędzej... prędzej, może się dogoni.

(Zwraca się do chatki):

Bądź zdrowa! tyś nie dla mnie, lesista ustroni!
Na moje stanowisko jak żołnierz powrócę,
By służyć publiczności i hołdować sztuce.

1859, Wilno.