Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/459

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ZYGMUNT (przeciera oczy z grymasem zaspanego dziecka).
Gdzie to ja jestem? gdzie matka? gdzie Marta?

Czy ojciec wrócił? gdzie nasza czeladka?
Dlaczego na mnie sukienka podarta?
Jeszcze doprawdy zagniewa się matka!
Matko! w śnie moim, gdybyś ty widziała,
Jakie mi Jezus darował ubranie!
Sukienka śnieżna i przepaska biała,
Gdzieniegdzie złota i purpury tkanie...
Och! gdyby zasnąć i przyśnić ją jeszcze!
Włożę ją, włożę... och! tak, nie inaczej!...

SZLACHCIC (do drugiego).
Wiesz, panie bracie? Mnie przechodzą dreszcze.
DRUGI.
Zwyczajnie dziecko, coś przez sen majaczy.
ZYGMUNT (przychodząc do siebie).
Czy to nasz dworzec? gdzie moja komnatka?

Ach! przypominam o tej strasznej chwili...
Już mię na zawsze pożegnała matka;
Zbójca mię zabrał... i na koń wsadzili —
Związali ręce — puścili się kłusem...
Jam długo krzyczał — usnąłem nareszcie,
I byłem w Niebie, gadałem z Jezusem,
Dał mi sukienkę.

(Do Czachrowskiego):

A wy kto jesteście?
Czy słudzy tego strasznego rycerza,
Co na nasz dworek wpadł wczora, jak zbójca?
Macie mię zabić?

CZACHROWSKI.

Tyś zakład przymierza,
Chcemy mieć zgodę z wojskiem twego ojca.

ZYGMUNT.
Chcecie z nim zgody?
CZACHROWSKI.

O! my niedalecy!