Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/603

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I błysną jutrzni różowej promienie?
Och! czas już światu poweseleć od niej!
Czas sercom ludzkim uderzyć swobodniej!

VI.

W doli narodów, nim burza Jehowy —
O ściany kraju uderzy w zapędzie,
Bóg — najprzód miesza stary ład domowy,
Żywioły bytu porozprząga wszędzie,
Ześle bezsilną niemoc na sternika,
Oczy czeladzi ślepotą zaciemni;
Ginie porządek, święta zgoda znika.
Stają się wszyscy wrogowie wzajemni.
A gdy się waśnią, gdy wstecz idzie praca,
Gdy fundamenta podkopali sami,
Uderza piorun i ściany wywraca,
już społeczność jęczy pod gruzami.
I swe bolesne opatrując rany.
Każdy na drugich gdy swe winy zwala.
Grom, który został na pomstę przysłany,
Z niebacznej ciżby śmieje się z oddala;
Wicher, co bije w nieszczęśliwe zgliszcze.
Z urągowiskiem po ruderach świszczę.

VII.

Tak w owe czasy, nim w Polskę strzeliły
Cztery pioruny ze czterech stron świata.
Pan porozdwajał, pogmatwał jej siły.
Z gościńca przodków odbieżał Sarmata.
Bezrząd na wszystkiem swoją pieczęć kładzie,
Nosi jej cechę już Rzeczpospolita,
A niegdyś baczny na wszystko Lechita
Stał się porządnym — jedynie w bezładzie.
Panowie radni oblegają króla
I za starostwa sprzedają swe wota;
Szlachta na sejmie po gospodach hula,
Pijanem słowem na wszystko się miota.