Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/588

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Skądże wam przyszło, pobożny człowiecze,
Oddawać syna księciu Krzysztofowi?
Wszak to dyssydent! na birżańskim dworze
Z wiary praojców stroją sobie żarty:
Młodzian wszystkiego nasłuchać się może,
I będzie z łona Kościoła wydarty.
Nie wódź tam syna!
— Już o tem myślałem, —
Rzecze Szeliga — lecz młodzieńcze łono,
Choć silnie kipi rycerskim zapałem,
Ale i wiarę dobrze mu wpojono.
Przysiągł na Boga, na Najświętszą Matkę,
Na swych rodziców, na zbawienie duszy,
Że się w nowotną nie uwikła siatkę,
Że wiary ojców nigdy nie naruszy.
Znam jego serce — i śmiało wam ręczę,
Że on, co przyrzekł, to dotrzyma szczerze!
Skarga pomyślał: Już wierzę wam, wierzę,
Nietyle w głowę, co w serce młodzieńcze.
Lecz mój Szeligo! wszak wiedzieć musicie,
Że wojewoda wileński, Radziwiłł,
Dawno do króla jakąś niechęć żywił,
Może i teraz zamyśla co skrycie.
A pewno, starcze, widziałbyś to nierad,
By twój potomek (uchowaj go Chryste!)
Wystąpił zbrojno, jako konfederat,
Zabijać braci, drzeć prawa ojczyste,
A gdy się ciżba swawolna rozhula,
Za grosz magnacki targnąć się na króla!
Aż drgnął Szeliga; podumał, zapłakał,
I z cicha jęknął: To cóż, że my prości?
Za cóż, mój Ojcze, rzucasz taki zakał
Na dom doznanej krajowi wierności?
Jeżeli chłopca podły grosz spokusi,
Jeśli sumienie odstąpi wyrodka,
To o tem przecie zapamiętać musi,
Że go ojcowskie przeklęctwo tu spotka,