Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/577

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odtąd dworszczyzny burzliwym odmętem
Płynął Szeliga, przykuty do łodzi.
Już ani pytaj, jak mu się powodzi.
Bo krzyż ojcowski swym promieniom świętym
Już się nad głową jego nie migota,
Dróg nie oświeca błędnego żywota...
Przez nieuwagę popsował raz sieci.
Że wilk ścigany z ostępu wyskoczy:
Pan się rozgniewał, i groźno zaleci
Aby mu więcej nie stawał na oczy.
Wypchnięty z dworu, nie postał już doma,
Bo się płochości sam przed sobą sroma.
Obliczył grosze — kwota ich zbyt mała;
Ubiegłe lata obrzucił oczyma —
Większa połowią marnie się sterała;
Obliczył zdrowie — to jeszcze się trzyma.
Więc dalej na świat poszedł zbierać plony
Po inszych dworach Litwy i Korony.
W dworach Kierzgajłów, Kiszków, Chlebowiczy,
Terał swe zdrowie, wodząc pańskie psiarnie.
Chciał doznać w życiu rodzinnych słodyczy,
Pojął małżonkę — wnet nędza ogarnie.
A kiedy insi zbierali wawrzyny
Z królem Batorym na inflanckiej wojnie.
On na niedźwiedzia ostrzył rohatyny,
Lub w pańskich waśniach walczył niedostojnie.
Gniotła go nędza, więc byle zapłacą,
Nadstawiał ramię, Bóg wie gdzie i za co!
Wziął ranę w czoło — nie gdzieś przy fortecy,
Lecz służąc świadkiem u sądownych kratek;
Niedźwiedź na łowcach szarpnął go przez plecy
I wyrwał zdrowia krzepkiego ostatek.
A więc w Krakowie we szpitalu leży,
Żona bez chleba — on sam bez odzieży;
A syn, którego Niebo mu przysłało,
Rosnął bez nauk, jak istota podła,
Nie mógł ojcowską pocieszyć się chwałą,