Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/558

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A zresztą... nie wiem ... i korzyść być może;
Lecz taki hetman, to pożal sią Boże!
Poco na czaty, kędy pewno zginę,
Wysłał Belinę?
Zważywszy zresztą Opatrzności plany,
Zmrok ciemnej nocy na to został dany,
By szlachcic, sławny parantelą znaczną,
Wyspał się smaczno.
Jam przecie szlachcic i spałbym ochoczo...
A jak, broń Boże, Rusiny oskoczą?
Zabiją... zginie dostojność jedyna,
Mój herb Belina!
Więc patrzy, słucha, myśli po kolei;
Posłannik Niebios — sen oczy mu klei,
I chrobry rycerz na swej chrobrej szkapie
Snem twardym chrapie.
We śnie rozważa najmądrzej, najprościej,
Że sen jest tylko przedsionkiem wieczności,
I że Rusini wnet na śmierć złowrogą
Posłać go mogą.
Śpi ciało męża, ale czuwa dusza,
I oto marzy: że las się porusza.
Że nieprzyjaciół tysiąców tysiące
Skaczą po łące.
Że sam kniaź Roman już pali z kopyta
I chrobrą ręką za gardło go chwyta...
— Ratuj, kto poczciw z sarmackich rycerzy!
Kto w Boga wierzy!
Tak ze snu krzyknął i w nogi od lasa,
Porywa trąbkę wiszącą u pasa,
I z całych piersi swój sygnał złowrogi
Zagrał do trwogi.
Wśród ciemnej nocy góry i doliny
Odpowiedziały na sygnał Beliny;
W obozie popłoch wywołało hasło,
Sto trąb zawrzasło.