Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy łoskot trąby odezwał się zdala,
Głuchy, niepewny, stłumion przez połowę;
Raz... drugi... trzeci... ozwały się wreszcie
Okrzyki mężów i płacze niewieście.
Konrad spojrzenie, zwrócił ku drużynie.
— Słyszycie — mówi — skąd ten okrzyk płynie?
— Nie, mości książę, wszak słuch mi się nie ćmi —
Odpowie Pełko starszy wojewoda:
— To jakaś w wiosce kłótnia między kmiećmi...
Kończmy kielichy, bo przerywać szkoda!
— Czyście słyszeli te trąby rozgwary? —
Zapytał książę Zbigniewa kanclerza.
— To jakiś starzec zwoływa ogary.
Spieszmy do lasu, bo upuścim zwierza.
— Widzicie łunę pożarną na Niebie? —
Rzekł ku Lassocie, staroście warowni.
Lassota spojrzał naokoło siebie:
— To nic — odpowie — to jacyś wędrowni,
Jacyś pielgrzymi, wracając z odpustu,
Przy drodze sobie naniecili chróstu.
Spocznijmy raczej, miłościwe książę,
Bo jutro rano pracowite łowy.
Niech wasza miłość swój pancerz odwiąże.
Taką dał radę starosta grodowy.
Trafiło słowo do ucha Konrada:
Odwiązał pancerz i swój oszczep składa,
I na niedźwiedni, jak w miękkiej pościeli,
Układł się książę, plemię Ziemowita.
Wzorem książęcia dworzanie posnęli.
A poza lasem znowu trąba zgrzyta,
I słychać jęki zmieszane z hałasem,
I chmura dymu zawisła nad lasem.

XI.
A Trojden w zamku — już wdarł się na wały,

Powiązał straże łyczanemi sznury;
Trąby litewskie w warowni zagrały;