Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/413

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ja do duktorów — co tam doktorowie!
Jakiemiś proszki napróżno męczyli;
Ja do znachora — daj Boże mu zdrowie!
Całą chorobę odgadnął po chwili.
Może to z wiatru? pytam u znachora,
Może złe oczy? A broń Jezu Chryste!
Pewnie was chlebem nakarmił Zabora;
W tym chlebie duchy gnieżdżą się nieczyste.
Dajcie tu kęsek — ja zło wyprowadzę. —
A gdy go żegnać i szeptać coś pocznie,
To cóż powiecie? chleb sczerniał na sadze;
Po nim robactwo pełzało widocznie.
Ho! znam się! znam się! przepadnij moc czarta!
Słuchaj, Szymonie. — tak mi znachor rzecze: —
To czyjaś własność niesłusznie wydarta,
A to robactwo, to są łzy człowiecze.
Nie bój się! zdrowie choremu powróci!
Lecz chleb ten spalcie do jednej okruchy,
Inaczej wszyscy będziecie zatruci,
Lub was nieczyste opanują duchy. —
Więc ja do miasta następnej Niedzieli.
Kupuję żyto i wiozę do młyna;
Przy nowym chlebie wszyscy pozdrowieli.
I syn mój biedny zwlekać się poczyna.
Tak Szymon gwarząc zdarzenie ciekawe,
Pokiwał głową i zapił tę sprawę.

XXIV.

— Słyszałem o tem — rzekł inszy z wieśniaków:
Mówiłem żonie, że zaklęte zboże;
Lecz ona prawi: Wszędzie chleb jednaków.
A gdzie ja wezmę, jeśli nie we dworze?
Na dwornem polu pracuje gromada
Od poniedziałku do samej soboty,
Człek nie ma czasu do swojej roboty,
Cóż więc dziwnego, że w polu przepada?
Jeśli jest jakie sumienie na świecie,