Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I trupi blask uderzył po ciemnej jaskini.
Znowu grom wstrząsnął gmachem z potęgą olbrzymią...
Cudo! z siarczystycłi kłębów, co ze stosu dymią,
Ukazało się bóstwo tak straszliwej twarzy,
Jak tylko senna zmora w gorączce wymarzy!
Postać naga, koścista, włosata, brodata,
A ze źrenic spojrzenie jak płomień wylata,
A na czole, na ustach i na wzdętem łonie,
Trzęsie się dzika groźba, gniew straszliwy płonie.
Była cisza — bo ludzie upadli bez siły,
Zdaje się wszystkie piersi oddech przytaiły.
Tylko Margier nie klęknął, choć twarz jego pała.
Choć znaczno, że bożyszcze na serce mu działa.
Nie spuścił nawet oka — oczyma mężnemi
Zmierzyli się bóg piekieł i bohater ziemi.
Ale ognik siarczysty gaśnie, dogorywa,
I nadziemskie widziadło z dymem się rozpływa.
Wróżka powstaje z ziemi i ogień roznieca;
Poklus zniknął z podziemia — tylko twarz kobieca
Pobladła, posiniała, jakby konająca,
Zwraca się ku ludowi — i z piersi wytrąca
Słowa ciche, powolne, jak gdyby kaskada.
Jak strumyk, co do Wilii z gór Ponarskich spada:
Poklus objawił wolę... drzyj, książę Margierze!
Nad baszty twego zamku wnet chmura się zbierze.
Chowasz dziecię z krwi obcej, co Litwę wyniszcza:
Własna krew przygotuje płomienie i zgliszcza,
Które dom twój zagubią — zagubią cześć Bożą,
Wrogom bramę do Litwy na oścież otworzą.
Nie ukoisz inaczej wyroków srogości,
Chyba krwią pacholęcia, co w twym domu gości.
I nie dalej, jak jutro w północnej godzinie,
Niech krew młodego jeńca na ołtarz popłynie,
A ciało jego spalić w ofiarnej pożodze,
A proch rzucić na wiatry — przy rozstajnej drodze!
Tak mówiła wróżbiarka, znękana i blada,
Słania się wysilona i na ziemię pada.