Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tylko w błękitnych oczach blask dziki, jak wilczy,
Migoce, zdradza życie, co już gasnąć zacznie,
A poczerniałe usta coś szepcą dziwacznie.
Przysłuchali się ludzie: och, znajome słowo!
Dziewczyna śni wesele, śpiewa pieśń godową,
Że niby to ją Kuźma po imieniu woła,
Że niby to ją drużki wiodą do kościoła:
 

XXVII.
Słonko Niedzielne świeci,

Świeci jasną pogodą —
Ojcze, błogosław dzieci!
Już mię do ślubu wiodą.
Na dworze gości roje,
Tam i lubego zoczę:
Drużki, wy siostry moje,
Spieszcie mi pleść warkocze!
Kieruj pod cmentarz konie,
Pod cmentarz, drużbo miły!
Ja matce się pokłonię,
Przeżegna mię z mogiły!
Z ruty zielony wianek
Na moją głowę włoży, —
Ej, Kuźmo, piękny ranek
Piękną nam dolę wróży!
Ej, spieszcie lasem, błonią,
Bo droga nam daleka!
W kościele dawno dzwonią,
Ksiądz przed ołtarzem czeka!

XXVIII.
Tak szepcąc, jęcząc piosnkę — skonała po chwili.

Struchleli dobrzy ludzie, co świadkami byli;
A piejąc Anioł Pański drużyną gromadną,
Ojcu odnoszą zgubę i na ławie kładną.
Stary ojciec nie płakał, tylko ruszał głową,
Milcząc wyciosał mary i trumnę jodłową;
Wykopał sążeń jamy na jej trumnę drobną,