Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawżdy wojując, wypoczynku nie zna
W stołecznych murach Krakowa i Gniezna.
 

IX.
Już cztery lata jak panował godnie

Krakowskiej, śląskiej, sandomierskiej ziemi;
Lecz niedość wrogi zwyciężać przychodnie,
Cięższy wróg — bezład, co doma się pleni:
Ujrzał Bolesław swego ludu zbrodnie,
Zrzucił przyłbicę ze szczerby gęstemi,
I w całym kraju wśród gwarnej Niedzieli
Sądy królewskie woźni okrzyknęli.
 

X.
Ciżby narodu nie zmieściłby Kraków,

W lesie sądowe naznaczono wiece;
Słychać szczęk mieczów i rżenie rumaków,
Okrzyki męskie i gwary kobiece;
Z bitych gościńców i z wioskowych szlaków
Płynie lud ufny w monarszej opiece;
Mżą się i kipią tłumy jak mrowiska,
Złoto, żelazo i szkarłat połyska.
 

XI.
Wokoło lasu pancerni skrzydlacze

Harcują raźnie, grając w róg bawoli;
Woźni, przybrawszy postawy junacze,
Szykują naród porządkowi gwoli,
A w gronie ciżby ktoś jęknie, zapłacze,
Spiesząc się skarżyć na to, co go boli.
Wiatr echo trąby daleko gdzieś niesie,
A jęk bolesny rozwiewa po lesie.
 

XII.
W lesie na trawcie, pod zielonym cieniem

Dębu starego, co rozrósł się w chmury,
Siadł król młodzieniec z poważnem spojrzeniem
W szkarłatnej todze ze złotemi sznury;