Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zliczyłem krzyże od kościelnych wieży,
I zapukałem do najpierwszych braci.
Ojcze, szanując ich sukienkę świętą,
Tego klasztoru głośno nie nazowę —
Dość, że mnie stamtąd zelżywie wypchnięto,
Gdym prosił chleba w Imię Chrystusowe.
Poszedłem dalej — przed memi oczyma
Stanął klasztorek świętego Bernarda,
I tam do zbytku uprzejmości niema,
I tam mię gorzka spotkała pogarda,
Tylko mi dała ręka litościwa
Krajankę chleba i szklanicę piwa.
Tak mię to zimne przyjęcie odstrasza,
Że w waszą furtę nie pukałem zgoła —
Tylko ukląkłem, a uprzejmość wasza
Sama żebraka wzięła z pod kościoła;
Wyście mi dali ojcowską gościną
Chleb i gospodę, i serce, i wino.
Ślub mój spełniony — niech w waszym klasztorze
Zostanie moja posiadłość ojczysta;
Tu się wypełnia miłosierdzie Boże,
Tu z moich darów społeczność skorzysta;
Skorzysta więzień, co wykupu czeka,
Stary przechodzień i żebrak kaleka.

X.
Oto, mój Ojcze, przyznany w urzędzie

Akt fundacyjny księży Trynitarzy.
Ze czterech wiosek dostatecznie będzie
Przyjąć żebraka, kiedy się nadarzy,
I dźwignąć z muru kościelną budowę,
I monasteru kurytarze nowe.
Ja wszystek grosz mój składam w twoje ręce,
To będzie dla mnie starego na kaszę —
Bo ja się do was na gościnność wnęcę.
Dawny znajomy, wiem porządki wasze: