Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Precz te mary zapaleńcze!
Choć przy cierpię, choć się zdręczę,
Lecz zapomnę... nie inaczej.
Ot na sercu rękę kładę
I tamuję jego bicie:
Nigdy... nigdy... póki życie,
Już na łowy nie pojadę,
Ani spojrzę k'tamtej stronie,
Ani myślą nie pogonię,
Co jest w sercu, to się zatrze,
I zapomnieć jestem gotów;
W jasne oczy nie popatrzę,
Nie usłyszę jej szczebiotów,
Co to płyną dźwięcznie, z cicha,
Aż się serce rozkołycha...
Takem roił zamyślony,
Ciągle patrząc w lube strony;
Potem kojąc serca bole,
Marsz do dworku pod topole!
A przed bramą wiem, że spotka
Niespodzianka jaka słodka,
Albo wianek na brzezinie,
Albo kartka na tyczynie,
Albo czasem, gdy podchodzę,
Zosia spotka mię na drodze.
Wtedy smutek się rozproszy,
Wstrząśnie duszę miłość święta,
Duch, pijany od rozkoszy,
Rannych zaklęć nie pamięta.

XIX.
Raz, jak dziś pomnę — wieczór był świeży,

Szedłem dumając pod lube sioło,
Zosia jak zwykle spotkać mię bieży,
Ale w jej oczach coś nie wesoło.
— Czy wiesz? — mówiła ze łzami dziewa -
Niedobre wieści: mama się gniewa.