Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na kurytarzach nie było nikogo;
Przyległe cele godziną wieczorną
Grzmiały w sto głosów; widać, żeśmy w szkole, —
Owdzie nauki, tam śmiech i swawole.
Tedyśmy weszli do jednej z tych celi.
Tutaj ksiądz Prefekt mego ojca wita,
Z miłym uśmiechem, obleczony w bieli,
Całkiem nie taki, jak ów Jezuita,
Co w czarnej szacie i z groźbą na twarzy
Od kilku nocy w moich snach się marzy.
Pewno wyczytał przestrach z mojej miny,
Bo mię pod brodę pogłaskał łaskawie,
Potem z nienacka zapytał z łaciny,
Ja mu Pijarską gramatykę prawię,
Jakby przed ojcem, odważnie, tak samo,
Bo wzrok łaskawy rozbudził mą wenę —
Odmieniam terra, konjuguję amo,
Ksiądz prefekt chwali: Bene, puer bene!
Aż ojciec wesół, że syn tak rozbiera
Nomen, pronomen, verbum, et caetera.
A jaka szkoda, o Boże mój, Boże!
Że tu nie wszyscy kogo serce kocha!
Czemuż cię niema, o definitorze!
Moim tryumfem pocieszyć się trocha!
Widzieć jak rośnie, rośnie mi odwaga.
Jak mi się czoło rozjaśnia, choć potnie...
Ksiądz Prefekt bada — Bóg mi dopomaga,
Ja odpowiadam przytomnie i lotnie,
Przebiegł tablice Pytagoresowe,
Kazał Rzym święty znaleźć na atlasie,
I rzekł poważnie, całując mię w głowę:
Wybornie chłopcze — będziesz w drugiej klasie! —
Ojciec wesoły, że nam w jednej chwili
Koszt całoroczny i honor ocalał,
Wziął mię w objęcia — do swych piersi chyli:
Proszę aspana!... — i łzami się zalał.