Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na wonne zioła i miodowe kwiaty!
W spróchniałych drzewach, bez ludzkiej opieki,
Pszczół co niemiara lęgnie się i roi;
Więc by je zebrać do przyszłej pasieki,
Chodzę uważnie od choi do choi —
I tuż przy pierwszym dalsze ule żłobię,
I tam osadzam me jeńce skrzydlate;
I sam jak pszczoła na zimę już sobie
W ogromnym dębie wydrążyłem chatę.
Przy niej zrąbawszy jodłowe polana,
Krzyż postawiłem — tarczę od szatana.
Ej wierzcie pany! gdzie modły i praca,
Ze złemi mysimi szatan nie powraca.
Ot nic bywało nie przyjdzie do głowy,
Kiedy pracuję cały dzionek Boży,
Tępą siekierą rąbię pień sosnowy,
Lub się wieczorne ognisko nałoży,
I tam się modlę, — żal mi tylko szczerze,
Że mało modłów umiałem z pamięci,
Jeden Ojczenasz, ot całe pacierze,
Ten wciąż powtarzam, a tu łza się kręci,
Serce klekoce, i w rozlicznych głosach
Szepcę: „Ojcze nasz, któryś jest w Niebiosach!”
Nadeszła zima, mój leśny zakątek
W pośrodku mszarów zakwitnął jak wianek.
Zliczyłem ule, było ich dziesiątek,
Tu nowa praca: jak przyjdzie poranek,
Tam się oczyszcza, ówdzie brzęku bada,
Czy silne pszczółki? czy karmu nie mało?
Czy się gdzie żołna lub szczur nie zakrada?
Czy się otulić od zimna udało?
Czasem zapłaczę, widząc, jak przy matce
Tulą się pszczółki w wesołej gromadce;
Bo moja chatka w pamięci mi stoi,
Mój ojciec, żona, sąsiedzi wioskowi,
Jakbym ich widział: O serdeczni moi!
Jak się miewacie? czy żywi? czy zdrowi!? —