Przejdź do zawartości

Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I wedle mocy swoich przywilei,
Zbrojny prawami i łaski, i miecza,
Kmieci i szlachtę sądząc po kolei,
Gromi, uwalnia, karze, zabezpiecza.
Książę daleko od natłoku gości
Siedzi za stołem oddzielony kratą,
Tam krzyż i statut oprawny bogato,
Opodal pisarz i pan podstarości —
A w izbie gwarno.
Wtem pośród hałasu,
Pomimo ciżby i oporu warty,
Wszedł jakiś starzec, znędzniały, odarty,
Z kijem sękatym — jak rozbójnik z lasu.
Strach było patrzeć; pod wielkiemi brwiami
Oczy się dziko iskrzyły dziadowi,
Włosy jak mleko, splątane kudłami,
Rysy kościste, ramiona garbate.
Starzec jak błędny wcisnął się za kratę,
Padł... ciężko dycha... ale nic nie mówi.
Książę się cofnął... pisarz się przestrasza...
Krzyknął i rozsiał strach w całej drużynie —
Pan podstarości jął się do pałasza
I szepce jakiś pacierz po łacinie.
A starzec leży skulony na ziemi,
Głucho coś jęczy i szepce grobowo,
Dycha — jak gdyby pierśmi chrypiącemi
Chciał nabrać siły, by wyrzec choć słowo.
Odetchnął wreszcie — spoczął bez przeszkody.
Nabiera głosu, sili się widocznie,
Pełznie do kolan księcia wojewody,
I płacząc, tak mówić pocznie:

II.

Nie bój się, Jaśnie Oświecony Książę!
Ja z twojej wioski, ja tu z niedaleka,
Ja zbójca jestem, ja zabiłem człeka,
Znam, że mą głowę miecz katowski czeka,