Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chciałem wierzyć i umysł pocieszyć stroskany;
Lecz gdzie tam I łza jak na złość po oczach się kręci.
Mądre słowa, to prawda — lecz jak groch do ściany,
Nie przylgnęły do serca, ani do pamięci.
Smutnie kiwnąłem głową, i westchnąłem z cicha.
Wtem szast!! cietrzew przyleciał tak blizko aż miło...
Złożyłem się — palnąłem — ej pudło u licha!
Oko łzami zabiegło i cel prześlepiło!...

VI.
— Upłynął miesiąc — drugi... Aż oto —

(Czyż mi tej chwili dożyć potrzeba?)
Wyszło na prawdę, co ludzie plotą
upadaniu gwiazd z Nieba!...
Do pana przyszły listy z obozu,
On mi o synach wieści udziela:
Że raz na czatach wszyscy trzej razem
Wpadli w zasadzkę nieprzyjaciela
I poginęli kulą, żelazem...
A poginęli jak raz w tej porze,
Kiedyśmy z rana byli na tokach,
Gdym widział gwiazdy zgasłe w obłokach,
A pan rozprawiał o meteorze!!...

VII.
— Ot zapłakałem, potrząsłem czołem,

Oddałem chatę moją rodzinie,
Ewangeliczkę i torbę wziąłem,
I ruszam sobie po żebraninie.
Z wioski do wioski, z dwora do dwora,
Wędruję sobie w słotę i spiekę;
A gdy uczuję, że umrzeć pora,
W rodzinne strony znów się powlekę.

VIII.
— Lecz już was nudzi, co stary gada,

Więc Ewangelię czytać wam będę;
A wy czem łaska obdarzcie dziada
I za czytanie, i za gawędę, —