Przejdź do zawartości

Strona:Poezye Alexandra Chodźki.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pukałem do drzwi twéj kamiennéj chatki,
Daremne łzy i wołanie.
Milczysz, a mnie tu tak sunutno bez matki,
A mnie już i łez niestanie!
Ciebie niestało, wszystkiego nie stawa,
Bo s tobą moje wesele;
Niosą mi strawę, do czegoż mi strawa,
Kiedy jéj s tobą nie dzielę.
Niosą mi cacki; na cóż mi te cacki,
Cóż w nich miłego zobaczę,
Ciebie niewidząc. Wziąłem stroj żebracki,
W żebrackim stroju tu płaczę.
Bo odzież jaką zobaczyłem w chacie
Wyniosłem, siadłem na progu;
Przyszli ubodzy. Weźcie, wszystko macie,
Polecajcie Mamę Bogu.
Biédni sąsiedzi weźcie nasze zboże,
Ah! mam kapotkę, wspomniałem,
A i to Mamy duszeczce pomoże,
Na mszę księdzowi oddałem.
Potém poszedłem do naszej obory:
Trzodko! do czegoż cię chować,
Odparłem wrota — bieżcie krówki w bory,
Niema was komu pilnować.
Ojcze mój matko! wy gdzieś obok siebie
Latacie skrzydłem motylka,
Ah! jak tam dobrze musi bydź w tém niebie,
Weźcie do siebie Wasilka.
Tak się żyć niechce. Ah! z życia przewłoką
Dla siéroty nędza sama,
Pan mój daleko, Pan Bóg mój wysoko,
Druga nie znajdzie się mama.
Smutno mi, smutno; wy twardo śpicie,
A ja wołam co chwilka: