Strona:Poezje Wiktora Gomulickiego.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bóg dał mu cząstkę siebie, bo wszystko stworzenie
U tego ojca światów w jednakiej jest cenie,
Dopóki nie pobłądzi i nie umrze w Bogu.

O! ileż razy pewnie, na tym niskim progu,
Młoda matka, w promieniach zachodniego słońca,
Z niemowlęciem u piersi stawała marząca,
Kiedy wietrzyk na skrzydłach przynosił jej z pola
Żniwiarki pieśń, żałosną, jak wieśniacza dola;
Kiedy róże w ogródku, rosą operlone,
Pochylały się w słońca gasnącego stronę,
Jakby rade mu były szepnąć: do widzenia;
Kiedy ziemia leżała w szachownicy cienia,
Który zlotem przesiane rzucały topole;
Kiedy zwolna wypływał nad ogród i pole
Księżyc, a przy nim mała, niby giermek, gwiazda
Zapalała skrę srebrną; kiedy ptak do gniazda,
Dzień do morza, a pasterz. wracał do rodziny;
Kiedy na białej ścieszce zjawiał się jedyny,
Razem mąż i kochanek, i twarz uznojoną
Uśmiechem opromieniał, witając się z żoną,
Która mu koralowe nadstawiała usta...
O! ileż razy pewnie przestrzeń ta, dziś pusta,
Napełniała się ptaków i dzieci szczebiotem;
Ileż razy ją słońce obrzucało zlotem,
Poranek mgłą, a rosa perłami drogiemi;
Ileż razy, z tej płodnej, dziś półmartwej ziemi,