Strona:Poezje Teofila Lenartowicza2.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na jéj kolanach złożywszy głowę,
Dawno przebrzmiałą wznawia rozmowę.
— Dobrze to w niebie mojaście złota,
Tam się już o nic człek nie kłopota,
Zechce po rajskim ogrodzie bieżeć,
Zechce pod złotą jabłonką leżeć,
To sobie leży, a chce to chodzi,
To znowu pływa we srebrnéj łodzi —
A jeszcze jakich bierze wioślarzy,
O jasnych skrzydłach różanéj twarzy,
Którzy po gładkiém pędzą jeziorze,
Swemi piórami czółenko boże —
Czy też to prawda: że tam nie trzeba
Pracować ciężko na kawał chleba.
Że byle swoje zmówić pacierze,
To już tam wszystko samo się bierze.
Opatrzność boska w niebie dla człeka,
Sama słoneczne chleby wypieka
A potem tylko ręce otwiera,
I chleby rzuca, a święty zbiera. —
Trza mu sukienki na przyodziewek,
Zaraz anioły lecą do cywek,