Strona:Poezje (Władysław Bełza).djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A między publiką uciechy nie mało,
Dziś tłum się zabawi sowicie
Cóż z tego, że nieraz na włosku wisiało,
Kalectwo dzieciny lub życie!

Lecz gawiedź się o to nie pyta wesoła,
Co kryje ta czapka z dzwonkami? —
Tłum bilet zapłacił i słusznie też woła,
By śmiech mu rzucano garściami.

A jednak — choć gawiedź o nudy przyprawię,
Z błazeńskich szat dziecię obnaże,
Jak wyrzut sumienia, przed tłumy postawię,
I nagie im dziecko pokażę.

I powiem: szlachetni i zacni panowie,
Rozważcie w swym rzadkim rozumie.
To dziecię się łamie i chodzi na głowie,
Choć jeszcze pacierza nie umie —

To dziecię nie znało matczynej pieszczoty,
Los nagiem je rzucił do świata —
Dziś na niem pstra suknia i białe trykoty,
I pręgi czerwone od bata —

Płakało pacholę — lecz znalazł się człowiek,
Co dziecko przygarnął z litości,
Dał chleba — koszulkę — i otarł łzy z powiek,
A za to — połamał mu kości —

I szaleć rozkazał, i tańczyć na linie,
Nieść zawsze śmiech pusty w usłudze,
Łzę w sercu utaić! — Batogi! — jak spłynie,
Bo tłumu nie bawią łzy cudze!