Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wbiegła w pierś zrujnowaną gry ognista żmija
I ostatki żywota swym jadem dobija —
I dobije — i grób mu kopiąc, może śmiało
Pisać nad nim: «Tu leży samobójcy ciało.»
O! szlachetnego zdrowia ożywcza Bogini
Nie mieszka w Benazeta ni w Blanka jaskini[1]
Jej, przy ciepłych powiewach pogodnego nieba
Ciszy, swobodnej myśli i spokoju trzeba.
Świat gorączkowych wzruszeń, obcym dla niej światem,
Wrogiem każda chuć brzydka, a każda gra — katem! —


Może ta mowa szczera przebrzmi niesłuchana. —
Lecz poeta w narodzie ma urząd kapłana:
Gdy mu sumienie każe, powinien z odwagą
Gromić ziomków i prawdę powiadać im nagą!
Mniejsza, że źli i głupi powstaną nań z wrzawą,
Krzycząc: «Do strofowania kto tobie dał prawo?»
Byle choć kilku mądrych i zacnych współbraci
Rzekło, dłoń mu ściskając: «Niech ci Bóg odpłaci.» —
O! wy wszyscy, dotknięci dżumą gry zajadłą,
Od której tyle ofiar w polskiej ziemi padło!
Jeżeli was sumienie własne nie oświeci,
Nie wstrzymają łzy żony, ani jęki dzieci,
Niech wam wdowia ojczyzna stanie przed oczyma
I błagalnym was głosem nad przepaścią wstrzyma!
Gdy zewsząd wróg na byt nasz chciwym szponem sięga,
Majątek, to ostatnia narodu potęga —
To wpływ, to niezależność, to część wspólnej broni:
I wielkim grzeszy grzechem kto majątek trwoni!
Na zbytki, na karciarstwo tracąc ojcowiznę,
Rozszarpujemy sami, rozdartą ojczyznę. —

  1. Benazet w Badenie a Blanc w Homburgu, dyrektorowie sławnych szulerni europejskich.