Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A teraz gdym się pozbył jarmarcznych kłopotów,
Cichutko, z przeproszeniem, czmychnę pod Mokotów.

(Odchodzi.)
pan bonawentura, licząc pieniądze.

Tysiąc dwieście czterdzieści — nie brak i fenika.

(Kładzie w kieszeń — otwiera szkatułkę, dobywa listy zastawne i mówi do Marcelego.)

No, pójdziemy poszukać pana Komornika —
Jest gotówką, tysięcy dwadzieścia i osiem;
O resztę, na dni kilka kredytu poprosiem. —

(Kiedy pan Marceli wkłada rękawiczki i szuka kapelusza, pan Bonawentura mówi na stronie sam do siebie.)

Ten dzień, nie do feralnych dni życia policzę;
Zaczęły go: niepokój, skutki i gorycze. —
Teraz myśl już spokojna — serce we mnie chrobre:
Nie masz złego któreby nie wyszło na dobre!
Wnuk, po płochych wybrykach młodzieńczego szumu,
Opamiętany, wrócił na drogę rozumu;
A żyd kursowe konie trzymając w areszcie,
Od angielskiej mnie hecy uwolnił nareszcie!
Mogę więc, rozmyślając nad tą szczęsną dolą,
Wyrzec z Horacym: Sic me solvavit Apollo!

Pisane w Dreźnie i Badenie,
we wrześniu i październiku 1857 roku.