Przejdź do zawartości

Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
SCENA IV.
PAN BONAWENTURA, sam.

No, proszę! i ten stary głupiec już był gotów,
By jaki świszczypałka, lecieć pod Mokotów!
A to strach! a to nowa dżuma Mościpanie!
Kto wie, czy się i do mnie ten szał nie dostanie?
Trzeba uciekać na wieś do mego Żablina,
Bo djabeł zacznie kusić —

(Widząc otwierające się drzwi)

he?

wojciech, wchodząc.

Pani Hrabina!
Z panienką Jaśnie Panie, przyjechały obie
I już idą po schodach hotelu —

(Odchodzi.)
pan bonawentura, zrywając się.

Masz tobie!
Wszystkie się dziś nademną chmury oberwały —
Pewno będą mi także o kursach gadały;
Lecz mnie piosnka tych nowych syren nie załapie.




SCENA V.
PAN BONAWENTURA, PANI HRABINA, PANNA TEKLA.
(Hrabina z córką wchodząc, całują w rękę starca.)
pani hrabina.

Śliczny, śliczny dzień dobry przynosimy papie —
Marcelek miał tu być już — teraz my z Teklunią.

panna tekla.

Jakże tę noc przepędził kochany dziadunio?