Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
V.

W rok dopiero — choć jeszcze cierpieniem nękany —
Nawiedził Panicz dworu sąsiedzkiego ściany.
A że bawiąc w gościnie, twarz posępna grzechem,
Musiał więc łzy obsłaniać kłamanym uśmiechem;
A słuchać opowiadań, jak córka szczęśliwa!
Jakie zięć ma intraty za wełnę i żniwa!
Ile w stajniach rży koni słynnych krwią i rasą,
I jakie trzody owiec po halach[1] się pasą!
— Kochankowi, poecie — dawano do picia
Kropelka po kropelce, wszystką prozę życia!
Ten dom, który mu dawniej był niebem malutkiem,
Który witał z radością a opuszczał z smutkiem —
Dokąd z dali, myśl jego tęskliwa i cicha
Biegła, jak złota pszczółka do lilji kielicha —
Ten dom, z całym pamiątek przeszłości zasobem,
O! jakże mu się wydał pustynią i grobem!
W ogrodzie, tak jak dawniej, krocie było kwiatków —
Lecz Panicz próżno szukał dwóch modrych bławatków,
Które tu — w błogich chwilach miłości zarannej —
Wykwitały ku niemu, z ciemnych rzęsów Panny!
W klombach, tysiące ptasząt kwiliło śród drzewek;
Lecz nie było w tym chórze tego ptaszka śpiewek,
Którego on się tyle w tych miejscach nasłuchał —
Co tak słodko szczebiotał, tak ponętnie gruchał!
O! dla innych dziś oczu modrzały bławatki!
A ptaszek? — Może zamilkł śród złoconej klatki.
— W ganku, w domu, w ogrodzie — tylko się wznosiły,
W smętarzu jego szczęścia, zmarłych snów mogiły!
Więc je żegnał westchnieniem i łzawą powieką —
———————————
I wkrótce los go poniósł daleko — daleko!


  1. Hala, pastwisko górne w Tatrach.