który nosi od wielkich uroczystości: czekoladowy króciutki żakiet, którego wcięcie przypada w środku pleców, i wązkie spodenki, kręcące się grajcarkowato na nogach. Na ten kostyum nikt z nas nie jest w stanie patrzeć bez homerycznych wybuchów śmiechu; Abbas przyjmuje te niewłaściwe przejawy wesołości ze spokojem i pogodą umysłu filozofa.
Abbas ma jednę opłakaną wadę. Wyobraził sobie widocznie, że jak członkowie sławetnej korporacyi karaułów, majątek swój powiększy szybciej, zajmując się lichwą i za ofiarę takowej nas chce wybrać. Nie mogę posłać go z mego pokoju do gabinetu męża po pieniądze, by mi w tej chwili nie proponował pożyczki.
Przechyla swoją osłupiałą głowę więcej jeszcze na bok i bełkocze, jak gdyby miał usta pełne wody:
— Hanum, men pul darem. Lazem est?[1]
Czasem rozwesela nas ta jego mania pożyczkowa, lecz chwilami doprowadza do wściekłości. I pewnego razu posyłam go ze wsi do męża do Teheranu, a on znów rozpoczyna:
— Hanum, czenta pul lazem est? Men pul darem[2].