Strona:Pod lipą.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cer w twarz kuśnierza bije i bezwstydne wyrazy rzuca mu w oczy, przerwała się nić cierpliwości u biednego Bąkiewicza, szarpnął rękę, wyrwał z łap sołdata i oficerowi wymierzył policzek.
Zgroza!...
Zbrodnia!... Zadrżały mury wielkiej sali, moskiewskie serca mdlały z przerażenia.
Wszak to nic, iż jednego Polaka od dwu godzin biją, ale iż on raz uderzył moskala — sąd — wyrok i — śmierć.
Już ci Zośko po weselu i po szczęściu! Zuchwały kuśnierz już z kaźni nie wyjdzie, ręka jego już nigdy z kajdan obroży się nie wyzwoli.
Po sześciu tygodniach ciężkiego więzienia odstawiono Bąkiewicza do Piotrkowa, a tam Reden generał-major ma dać wyrok.
— Wyszedł bez latarki w nocy, w Radomsku! oto akt oskarżenia.
— Nie chciał dać listów, które z sobą przywiózł.
— Uderzył w twarz oficera... moskiewskiego oficera, carskiego oficera.
Generał major Reden surowe ma oblicze.
— Jak śmiałeś? Zuchwalcze! Łotrze!
I znowu katowali go, aż przytomność zupełnie stracił. W gorączce był, gdy mu wyrok śmierci czytano, w gorącze[1] był, gdy go wieziono w Piotrkowie pod żydowski cmentarz na miejsce stracenia, w gorączce był gdy kapłan z ostatniem słowem pociechy do niego się zbliżył, bo jeszcze szepnął:

— Nie wiedziałem, że nie wolno bez latarki.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – gorączce.