Strona:Pod lipą.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jednego zabili na miejscu i zrzuciwszy do mieszkania pokrajali go w kawały. Rękami jego rzucali jak piłką, głowę jego toczyli nogami, jak kulę bilardową... po martwych piersiach deptali nogami... Drugi żył jeszcze i cierpiał okropne męki.
— A widzisz? Skryłeś buntowszczyków, nie chciałeś nic gadać, teraz przekonasz się, jak twój język będzie posłuszny Moskalom.
Oficer daje rozkaz, Zewaldowi wycinają język.
— Widzisz? nie umiałeś patrzeć na ukazy carskie, teraz oczy twoje będą posłuszne.
Oficer każe wyjąć oczy Zewaldowi...
Tak pastwiąc się — zamordowali leśniczego i rzucili w kąt.
Teraz młoda żona przyjdzie do rozprawy.
— Nie chciałaś pokazać gdzie powstańcy, nie chciałaś na pytania odpowiadać, czekaj teraz — spokorniejesz i będziesz wołała bardzo głośno.
Sam oficer karę wymierza, bo nad młodą Polką pastwić się bardzo przyjemnie. Depce ją tak nogami, iż żebra trzeszczą, z ust krew bije fontanną, lancą ma zadanych kilka pchnięć, głowa z włosów odarta, sina z uderzeń...
W tem wpada młoda panna... klęka przed Moskalami, wznosi obie ręce jak do modlitwy błagalnej i woła:
— Litości!... wszak to matka...
— Precz stąd!... Zginie, bo milczała...
— Litości!... wszak to kobieta...
— Precz stąd... Zginie, bo pod dach skryła powstańców.