Strona:Pod lazurową strzechą.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Z OLŚNIEŃ PAMIĘCI.


Dotąd pamięć o chwili tej, kiedy Morze ujrzałem,
w okrzyk duszę porywa mi i, jak spazm, targa ciałem.
 
Pomnę – było południe cudowne, ciche, słoneczne;
niebios nie zalegały chmury perłowe i mleczne,
ptaki tylko i słońce kwitły w swej modrej ojczyźnie:
w niebie tak przeźroczystem, że – zda się – nagle rozbryźnie,
niby bania mydlana, wydęta przez widnokręgi.
 
Wtem coś mi oczy ujęło, jak w aksamitne obcęgi,
zgiełkiem w nie uderzyło, zgiełkiem błękitnym, wilgotnym,
dziwnym, jak sen żórawia i, jak pustynia, samotnym.
 
– Morze było to, Morze, olśniewające wzrok młody,
jakoby nagość kobieca cudownej, pysznej urody!
I wraz porwało mi duszę, jak śnieżną mewę porywa
burza oceanowa, ogromna, zielonogrzywa.
Okiem zgubiłem się w Morzu, co, pobróżdżone od wiatru,
pięło się w niebo stopniami fal nakształt amfiteatru,
aby z za horyzontu, co pierzchał liniją bladą,
spadać ku brzegom ciężką, szeroką, jak wiatr, kaskadą
wody, przelewającej się w triumfalnym rozpędzie,
niby wykipiające poza krateru krawędzie, –
wiecznie wykipiające wino błękitne i srebrne.
Po rozpląsanych falach wybiegłem w dale podniebne,
skąd ku brzegowi-m spłynął gwałtownie, jak spad jastrzębi;
i u własnych stóp ległem, na skraju tańczącej głębi,