Strona:Pl Poezye t. 1 (asnyk).djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Minął ją zwolna, pochyliwszy głowy,
I poszedł prosto na cmentarz wioskowy.

Topole, brzozy i wierzby płaczące
Wieńczyły miejsce spoczynku do koła,
Schylając swoje zadumane czoła,
Jakby piastunki do snu śpiewające.
Tam, pod ich strażą, rozsiadły się wzgórza,
Gdzieniegdzie w czarne ubrane krzyżyki;
Gdzieniegdzie polna wczołgała się róża,
Lub zielsko bujne, lub téż krzaczek dziki.

W milczeniu stąpał wśród mogił podróżny,
Bojąc się przerwać uroczystej ciszy;
Nadstawiał ucha na każdy szmer próżny,
Jakby przypuszczał, że jeszcze usłyszy
Głos, co go wołać zacznie po imieniu!
Z bijącem sercem przed siebie spoglądał,
Jakby na jasnym księżyca promieniu
Jaki cień drogi jeszcze ujrzeć żądał.

Lecz nic nie było słychać — prócz tych szmerów,
Co się być zdają nadziemskich eterów
Falistem drżeniem i spływają w pieśni,
Gdy je noc ujmie w dźwięk i ucieleśni;
I nic nie widać — prócz tej gry znikomej
Drżącego światła i przelotnych cieni,
Która na fali powietrza ruchomej
Niepewne kształty rysuje w przestrzeni