Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piekielniku, co wszystko wydrwiwasz i nawet godnej krwi ludzkiej nie szanujesz.
Marek. Ale gdzie tam, ja tylko w twojej krwi dobrego gatunku nie uznaję. Według mnie prawdziwa szlachta są to tacy ludzie, których, gdyby dużo na tobie przeliczyć, to jak dukaty na suknie zostawiliby ci trochę swego złota. Jeżeli więc zgodzisz się, żem ja dukat, to ja zgodzę się, żeś ty pozłocone sukno.
Krystyna (płacząc). Zdradził... porzucił... jeszcze poniewiera.
Marek (udaje płacz). To też pozwij mnie, kochana panno Krystyno, a z pewnością zapłacę dwa funty pieprzu kary, jak za rzucanie kamieniami na żydowską bóżnicę.
Krystyna (j. w.). Bóg cię sam skarze. Przestałbyś ty świerszczu skakać, niechbym tylko doniosła wojewodzie, coś na niego przed panią mówił, gdy się o nią starał, i co dziś jeszcze gadasz.
Marek. Leć i wygadaj wszystko, co twój kurzy rozum spamiętał, a nie zapomnij dodać, że błazen pana Pielesza przysyła wojewodzie ciebie w zamian za panią Pieleszową, którą mu odebrał. Zresztą sam go uwiadomię o tym podarku; bo idę właśnie do trybunału na sądy, jako deputat od pcheł szlacheckich, gdzie mnie niezawodnie wybiorą marszałkiem. Mam nadzieję, że uradowany tobą wojewoda zrzecze się nawet pretensyi do majątków mego pana.
Krystyna (tłumiąc gniew). Ale nie zrzecze się ciebie.