Przejdź do zawartości

Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aleb. Więc już oczy nasze nigdy cię nie ujrzą, uszy słów twoich nie słyszą?
Arjos. Spotkamy się u boga.
Objął ich głowy i ucałował. A oni, zakrywszy twarze rękami, wyszli szlochając.


Widok 30.

Na wierzchu góry, pod Tenerą, gdzie Arjos przebywał ze swą liczną rzeszą, wkopano słup, przy którym z jednej strony ustawiono kilka zbitych, przenośnych schodków, a z drugiej wysoką drabinę. Tego dnia niebo przywdziało swój wspaniały płaszcz ciemnego granatu, obrzeżony na skrajach rąbkiem białych, kędzierzawych obłoczków, niby oszyciem piór strusich. Promienne oblicze słońca patrzyło na świat dumnie, ale z zadowoleniem i miłością. Już świetlistą swą głowę zaczęło pochylać ku zachodowi, gdy tłum, który szerokim pasem objął wokoło górę, oczekując niecierpliwie krwawego widowiska, dostrzegł czworobok pieszego wojska, przysuwający się od Protoryi, któremu przewodniczył jeździec na koniu.
Głosy. — Nareszcie!
— Ach!
— Gdzie skazaniec?
— Nie widziałem jeszcze nigdy takiego stracenia.
— O, ja widziałem nieraz.
— Nie pomógł djabeł, który ukradł klucze dozorcy i otworzył więzienie. Coś mu przeszkodziło wypuścić swego ptaszka.