Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

padlinę. Nie wiem, co było gorsze: jej widok, czy odór. Wolałbym śmierć, niż drugą taką karę.
— Mój pan, u którego się urodziłem, był dosyć łagodny, ale jego żona! Wściekła kocica! Rozgniewawszy się na niewolnicę brzemienną, kazała ją wysiec rózgami i tylko pod brzuch podłożyć poduszkę, nie przez litość, ale przez skąpstwo, ażeby ta nie urodziła przed czasem dziecka, któreby się zmarnowało.
Biała postać, niedostrzeżona przez rozmawiających, wyszła z kajuty i stanęła po za żaglem.
Sternik. Moi kochani, to są katusze okropne, ale ja przeszedłem chyba jeszcze cięższą. W młodości należałem do strasznego okrutnika, który znęcał się nad nami, jak najdziksze zwierzę. Moja matka doglądała kurcząt. Otóż kilkoro z nich porwał jastrząb. Pan kopnięciem powalił ją i kazał trzymać za nogi mnie, a dwom najsilniejszym niewolnikom bić prętami. Gdy skończyli tę kaźń, moja stara matka leżała martwa, a ja byłem cały obryzgany jej krwią.
— Kto służył u Wir-Wira, ten się napatrzył niedoli ludzkiej. Tak dręczył i mordował niewolników, że mniej wytrzymali jedli ziemię, ażeby się nią otruć! Jednego dnia dwudziestu w ten sposób się zabiło. Nie pozwolił ich ani spalić, ani zakopać, tylko kazał wrzucić do stawów dla nakarmienia ryb i raków.
— Tego wilczyca urodziła.
— Nasi państwo są lepsi.