Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cież ona w każdej bryle marmuru jest ukryta, trzeba tylko umieć zdjąć osłony!
Pirus. Słyszałeś, że poławiacze najsmaczniejszych ryb mają być uwolnieni od podatków?
Satar. Nie zaśmiecaj mi głowy! Co mnie to obchodzi!
Pirus. Dziś o niczem nie można z tobą rozmawiać, żebyś się nie oburzał... Żegnam cię. Wolę spożyć trochę świeżego powietrza, niż twoje wymysły.
Satar. Poczekaj stary. Przepraszam cię, jestem rzeczywiście dziś tak rozstrojony, jak pradziadowska lira. Widok tej uroczej kobiety rozmarzył mnie do szaleństwa. Gdyby była przynajmniej nie odjechała, możebym wreszcie zdołał przenieść jej rysy w marmur.
Pirus. Zapewne niezadługo wróci.
Satar. Cóż z tego, kiedy dusza moja zwiędła w promieniach tego słońca, jak kwiat powoju! Ja to przeczuwałem. Piękno zawsze ożywia mnie, wzmacnia energię, rozbudza siły. Tymczasem ujrzawszy ją, doznałem jakiegoś pognębienia, niemocy. Jej twarz zdaje się mówić: bóg mnie stworzył, a żaden człowiek nie odtworzy; geniusz ludzki przekonawszy się, że mu ręka zdrętwieje bezwładem, gdy zechce mnie powtórzyć, tylko ze czcią i pokorą przede mną uklęknie.
Pirus. Wprawdzie nie jestem artystą, ale też nie przypuszczałem, że to taki wysoki gatunek urody. Co za wyśmienity prąd powietrza teraz przepłynął! Zauważyłeś?