Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Astjos. Gdyby była wstrzymała się choć parę tygodni, odwiózłbym ją do rodziców. Ale zaledwie tu przyjechałem i jeszcze nie zdążyłem nawlec trzech paciorek, już musiałbym wrócić do domu na przeklętą nudę z niewolnicami, które wyczerpałem u siebie i u wszystkich znajomych. Czy jesteś pewien, że Orla sama z załogą bezpiecznie dojedzie?
Heron. Bądź spokojny, to bogini sług. Każdy z nich nie pozwoli mewie głośniej zaskrzeczeć koło niej. Uważałeś przecie, że szła do portu obok lektyki, bo nie chce ich trudzić, gdyby ją nieśli. Widzisz tego młodego gawrona, który ściga wzrokiem okręt: jest to Tarlon, wyzwoleniec, mój rządca; ręczę ci, że sobie w tej chwili przemywa brudne oczy łzami. A za nim stojąca niewolnica, której kazałem pozostać, bo mi potrzebna, zapewne także skomli. Tak wszyscy domownicy i czeladź za nią przepadają. Ci, którzy ją rzadko widują, uważają za święty ten dzień, w którym ją zobaczą. Podobno nawet krąży między moimi majtkami opowieść, że jest ona córką fregaty, ptaka morskiego, który nigdy nie siada na ziemi i ciągle buja w powietrzu, a raz w roku spada na wodę i znosi dwa jajka, z których się wylęga para najlepszych ludzi. Naturalnie ja nie pochodzę z tego gniazda.
Astjos. Zdaje mi się, że przesyła z pokładu ręką pożegnanie.
Heron. Ha, ha, ha! Ty jesteś młodszy ode mnie nietylko o kilka lat, ale o wiele doświadczeń: dopiero