Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak olbrzymie żółte kwiaty na czarnym płaszczu nocy. Około nich uwijały się nagie, brudno-szare, skrwawione postacie, które rzucały szczapy i gałęzie lub kładły na węglach zwierzęta zabite, uduszone lub jeszcze rzężące ostatniemi tchnieniami. Niektórzy z wojowników czerpali dłońmi i pili krew z rozpłatanych wnętrzy zwierząt.

Przy pierwszem ognisku.

— Po co, kiedy mamy zwierzęta.
— Gadasz, jak młokos, który nigdy nie kosztował ludzkiego mięsa. To przysmak, niczem wątroba antylopy.
— Jadłeś?
— Ile razy! Gdyby ze mnie teraz wyszli wszyscy, których miałem w żołądku, rozpędziliby całą naszą gromadę.
— Niepodobna!
— A tak! Dopiero kiedy Ukor zakazał jeść ludzi i pozwolił ich zabijać tylko na ofiary bogom...
— Dlaczego?
— Mówił, że go w snach straszą, że dusze zjedzonych tańczą koło niego w nocy i spać mu nie dają.
— Może i tańczyły.
— Koło mnie nigdy. Zresztą nie rozumiem, czemu człowiek ma być gorszy od lwa, tygrysa pantery, ognia, wody, które jedzą ciało ludzkie? Niech naprzód im kto zabroni.
— Woda nie lubi mięsa i zawsze je wyrzuca.