Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tem obozowym, który pieje przed pogodą na deszcz, a przed deszczem na pogodę.
Zmik. Ja jestem kapłanem, Alrunie, i z pewnością więcej usług oddałem gromadzie modłami, niż ty oszczepem. Ale jeżeli sądzisz, że dla ciebie jestem bezużyteczny...
Alrun. Nie wiem, do pioruna, nie wiem, bo tylko obiecujesz! Powiedz mi, gdzie jest Orla, a uwierzę, że ziemia jest dla ciebie przezroczysta, jak kryniczna woda, a skały i drzewa — jak najrzadsze obłoczki.
Zmik. Dla mnie przejrzyste jest tylko niebo, w którem widzę bogów.
Alrun. No to ich zapytaj, uproś, złóż im najwyśmienitsze ofiary.
Zmik. Spróbuję ułagodzić ich słuszny gniew na ciebie. Wolno mi wybrać dla nich wszelkie dary?
Alrun. Jakich zażądają.
Zmik. Pójdę w ustronie i stamtąd poślę do nich twoją prośbę.
Odszedł. Alrun spojrzał wzgardliwie na dziewczynę i zawołał do obecnych.
Alrun. Jadła dla dwojga, dla czworga — dla mnie i tej branki! Gdybyś ty była podobna chociaż do cienia Orli! Wydarłem cię Ukorowi, zabiłem go, bo taka była moja wola, ale nie łaknę takiej, jak ty, wiązki chudych gnatów, za którą by się nawet głodny wilk nie obejrzał. Piersi masz jak puste sakiewki, nogi jak trzcinki, skórę jak omszoną korę — idź precz, wiedźmo!... Nie odchodź, dopóki cię nie odtrącę! Nie