Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

językami. Ale tu na nich czekać nie będę! Zabiorę dzieci i skryję się w głębi lasu. Pójdziesz ze mną?
Starzec. Nie zdołam, już mi nogi śmierć podkosiła i leżeć każe — tu umrę. Szkoda, że Arjosa nie pociągnęłaś za sobą. To dzielny i dobry chłopiec. Ja go także kocham... Niewątpliwie matka, chociaż poślubiona całej gromadzie, urodziła go ze mnie, bo był do mnie tak podobny, jak do swego cienia. Czy nie zwierzyłaś mu się, że uciekasz?
Orla. Kobiety trzymano oddzielnie, a on walczył wraz z innymi. Wspominałam mu kilkakroć o moim zamiarze. Polecę za tobą — odrzekł — jak motyl za wiosną. Jesteś łańcuchem, który mnie do nich przykuwa... Ale gdy gwałt na tobie rękę położy, gdy cię ktokolwiek inny posiędzie, wyłupię sobie oczy, ażebym drugi raz tego nie widział!
Starzec. On tam szaleje, jeśli dowiedział się, że ciebie nie ma. Gdybym mógł zawlec się do niego... Ale niepodobna... Dusza moja już rozpina skrzydła i gotuje się do lotu... Wyfrunie za chwilę... A!... Teraz śmierć przedziergnęła się w węża, owija mi szyję, głowę wsuwa w moje usta, a żądłem serce kłuje... Ach, jak kłuje!... No, ściśnij swoje sploty i raz już uduś!... Rozpuszcza je, ażeby dłużej męczyć... Niebo się otworzyło, widziałem przódkow, którzy mnie witali radośnie... Znowu spuścili zasłonę, jak tylko ona rozkręciła swe sploty...
Orla. Zjedz to, co przygotowałeś dla moich dzieci,