Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zeł zadziergnięte, kilkoma pasmami spadały na twarz bladą, wzruszoną. Z rozwartych szeroko oczu błyskała odwaga, ale zarazem migotał w nich niepokój, którym drgały także uchylane częstym oddechem usta i rozdęte nozdrza. W bogatem ciele wytoczone piersi falowały ciężkiem zmęczeniem. Rękami podtrzymywała jeszcze odgięte przy wyjściu gałęzie i jedną nogę pozostawiwszy w gąszczu, jak gdyby gotowa cofnąć się do niego, szepnęła mocnym, ale przyciszonym głosem:

Orla. Nie krzycz! Z kim rozmawiałeś?
Starzec. Ze śmiercią.
Orla. Gdzie moje dzieci?
Starzec. Tu... śpią.
Orla. Żyją! Och!
Starzec. Przygotowałem im trochę pożywienia.
Orla. Dziękuję ci, poczciwy, mam piersi pełne... Jakże jestem strudzona!
Starzec. Czy gromada już wraca?
Orla. Sama przybiegłam.
Starzec. Sama? Skąd?
Orla. Uciekłam. Oni tam jeszcze walczą z plemieniem leśnem, które schroniło się na drzewa i zwysoka razi ich pociskami. Ale nasi zmogą tych biedaków, bo ze wszystkich stron podpalili ostęp, a jeżeli który zraniony spada, każą mu puszczać strzały na swoich, lub, jeśli nie chce, zabijają. Krzewy, oblane krwią, wyglądają naokoło jak koralowe. Straszna rzeź!
Starzec. Ty wrócisz do gromady?
Orla. Nigdy!